niedziela, 5 lutego 2012

Tortilla i takie tam...;)

Tydzień upłynął nam pod znakiem zimowej aury...
Póki co mam tu swój mały plan działania…Poniedziałek to (coraz bardziej irytujący)kurs włoskiego w Borgomanero. Jak już zapewne wspominałam ani toto szybkie, ani ruchawe;).

Wtorkowy poranek zaczynam od nido (żłobek), czyli kochane, pociągające nosem dzieciaczki i nauka przydatnych słówek i zwrotów w stylu:
-„soffia!”- w wolnym tłumaczeniu „dmuchaj!”(oczywiście używane w kontekście „pełnego nosa”;)
-„cacca”(czytaj „kakka”) bądź „pipi”- zagadka dla Was: Co oznaczają te słowa;)?
-succhiotto (najważniejsza rzecz w życiu malucha, czyli smoczek)…Także wesoło!

Środa to kurs w Borgomanero i kolejny w Aronie (zastanawiam się, czy przypadkiem nie uczę się więcej będąc z dziećmi w nido czy też duoposcuoli i czytając ich książeczki…;)

Czwartek mam póki co wolny, ale od przyszłego tygodnia zacznę jeździć do duoposcuoli (tej samej co w piątki),więc najczęściej spaceruję po Aronie i gotuję dla całej ekipy…Przed przyjazdem do Włoch moje umiejętności kulinarne oceniałam dość nisko, ale gdy zobaczyłam jak pichcą chłopcy (patrz ich popisowy numer: zwęglone kiełbaski tudzież garnki latające po całej kuchni) wyzbyłam się wszelkich kompleksów!!! Punkt widzenia zawsze zależy od punktu siedzenia…

Piątek to znów nido i duoposcuola, a weekendy mam wolne(no, może czasami pomogę w barze, ale nie jest to konieczne).

Tak z grubsza wygląda mój tydzień…Ze względu na dojazdy, mam okazję uczestniczyć we włoskim ruchu ulicznym, co skutkuje w zwiększonej częstotliwości użycia słówek typu „cazzo” (kto nie wie, niech sobie sprawdzi w słowniku wyrażeń potocznych;)

W sobotę wybrałyśmy się samochodem Vedogiovane (ale ciii;) w odwiedziny do naszej koleżanki, Liuby. Droga pełna zakrętów („curva” za „curvą”, „curvę” pogania;), za to przepiękne widoki…Nebbiuno to mała, ale bardzo malownicza miejscowość…Zastanawiałam się tylko jakim sposobem trafili tutaj Ukraińcy z Lwowa?  Później jeszcze zakupy i prezent dla Alberto(wszak w poniedziałek ma urodziny), a później wyprawa do lokalnej dyskoteki, która byłaby całkiem fajna gdyby nie tabuny małolatów (jeden biegał nawet z szarfą „osiemnaste urodziny”). Wesoło!
Po powrocie do domu zastałyśmy naszego solenizanta leżącego jak trup w pokoju gościnnym, co uwieczniłam i nie waham się zaprezentować. Dalej już (chyba w ramach rekompensaty za wczorajszą nieobecność duchem i ciałem;) hiszpańska TORTILLA DI PATATA made by Alberto!



2 komentarze: