poniedziałek, 19 grudnia 2011

Mamma mia! Zielona pietruszka!

W sobotę rano zaczęły się przygotowania do niedzielnej „festy” z okazji świąt Bożego Narodzenia. Do Meltin Pop miało przyjść około 100 osób, głównie pracujących dla Vediogiovane…W związku z tym ruszyliśmy na pomoc kucharzowi! Pomogliśmy w przygotowaniu megaporcji lasagne (mniam!), mięsiwa, gotowanych warzyw i deseru-tradycyjnej bożonarodzeniowej babki polanej sosem mascarpone…Takie tam włoskie przysmaki;)! Kucharz-wesołek przypominający mi tego z „Porwania Baltazara Gąbki” („Mamma mia! Zielona pietruszka”- pamiętacie?).Dla przypomnienia:


Pracował przez kilka lat w Holandii, więc zna angielski, a na nogach ma wytatuowaną…
czerwoną kapustę(!!!) i cebulę (tak, tak- cipollę;)

W niedzielę już festa, czyli jedno wielkie zamieszanie. Babeczki-Włoszki „pomagające”, biegające w tą i z powrotem i robiące jedną wielką zadymę… Dziennikarze, telewizja, udzielanie wywiadów z nami-wolontariuszami EVS w roli głównej i takie tam;) Ogólnie pracowicie, ale sympatycznie!

Dzisiaj najpierw pomoc przy obiedzie, później kurs w Borgowanego, który zakończył się…festą a jakże! Wesołe jest życie wolontariusza!
Wyglądało to mniej więcej tak: 50 babeczek (połowa z Maroka, druga połowa z Ukrainy, nauczycielki-Włoszki, jedna Słowaczka i jedna Polka;). Na stole: marokańskie placki, słodka herbatka z dużą ilością mięty w termosach w stylu arabskim, z drugiej strony ukraińskie racuchy, torty i co tam jeszcze…Stoły aż się uginały, bo panie bardzo poważnie potraktowały temat „festy” i upiekły średnio po blasze ciasta na głowę;) Nauczycielki złapały się za głowy! Pieśni marokańsko-ukraińskie, tabun umorusanych dzieciaków i my dwie;)
Czegoś takiego jeszcze nie widziałam! Będą zdjęcia-obiecuję!
Teraz już spakowana i gotowa do jutrzejszego wyjazdu do Polski...Pojawię się tu za jakieś trzy tygodnie. Wszystkiego co najlepsze w te święta!  No to frrruuu!

piątek, 16 grudnia 2011

Tutti contra tutti!

Dzisiaj pierwszy dzień pracy w „doposcuoli”, czyli po polsku świetlicy, gdzie dzieci spędzają czas po lekcjach (14.00-18.00) aż rodzice odbiorą je po powrocie z pracy.
Trafiła mi się mała miejscowość oddalona o kilkanaście kilometrów od Borgomanero. Wyjechaliśmy samochodem z Arony w trójkę, później każdy ruszył w swoją stronę. Mnie zgarnęła Maura-29 latka, która pracuje w Vediogiovane i jednym z jej zajęć jest właśnie „doposcuola”. Szkoła jak szkoła, warunki porównywalne do polskich i jakoś tak zimno brr!Czyżby również oszczędzali na ogrzewaniu?

Dziesięcioro dzieci, Maura i ja…Najpierw odrabianie z nimi lekcji i nauka przy okazji(czas powtórzyć tabliczkę mnożenia;)! Ciekawa sprawa, gdy 6-latki uczą cię włoskich słówek.
Oczywiście dzieci były też ciekawe języka polskiego, ale gdy zacytowałam im „w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie” od razu im się odechciało;) Dowiedziały się również, że w Polsce miałyby na imię : Fryderyk, Irenka, czy też Marek…
Po lekcjach przyszedł czas na zabawę, więc piła i gra w „TUTTI CONTRA TUTTI”(w wolnym tłumaczeniu: wszyscy przeciw wszystkim)…Wyobraźcie sobie co się działo;)!
Później już tylko „merenda” czyli podwieczorek (jeden wielki wrzask „merenda, merenda, merenda”) i już się uspokoiły... Powoli zaczęli się pojawiać jakże wyczekiwani przez nas rodzice;)
Tak to mniej więcej wyglądało…Wspomnę jeszcze o wczorajszym wyjściu z Ivaną na…
kurs dla clownów;) Kilka minut od naszego domu jest taki mini-cyrk, w którym pracownik Vedogiovane (a jakże!) prowadzi wyżej wymienione zajęcia. Dla nas- wolontariuszek EVS za darmo;) No to poszłyśmy…Najpierw nieśmiało usiadłyśmy na ławeczce, ale prowadzący nas zgarnął i już nie było wyjścia…Powrót do krainy dzieciństwa gwarantowany! Póki co więcej zabawy niż nauki, ale z poważniejszych rzeczy to jest szansa poćwiczyć chodzenie na szczudłach czy też jazdę na jednokołowym rowerze buahaha!

czwartek, 15 grudnia 2011

Wieża Eiffla


Podczas przygotowywania wczorajszego obiadu kucharz wysłał mnie do „przydomowego” ogródka po rozmaryn i jeszcze coś… Z rozmarynem nie miałam problemu, przyniosłam mu  też trochę liści z pobliskich krzaczków. Skomentował to „rozmaryn ok, ale reszta to chyba dla owiec” buahaha. No cóż…W końcu się domyśliłam, że chodziło o liść laurowy, więc nie jest ze mną aż tak źle…
Środa dniem naukowym-najpierw kurs z „szybkimi” babeczkami w Borgomanero. Głównym tematem był RODZAJNIK OKREŚLONY/NIEOKREŚLONY. Che cosa? I z czym to się je?
Ja na szczęście znam tego „gada” z języka angielskiego, więc nie miałam z nim problemu, ale panie nie mogły pojąc o co chodzi…”Maestra” dwoiła się i troiła…Jak zwykle gestykulacja pełną parą…Uff…ciężka praca nauczyciela!
Dobrze ,że w poniedziałek zamiast lekcji „festa” z okazji świąt Bożego Narodzenia. Mamy przygotować jakieś jedzonko ze swoich krajów. Chyba zrobimy z Ivaną jakąś polsko-słowacką potrawę…”Uwidzimy”- wspominałam już że mówię również po słowacku;)?
Po powrocie z pierwszego kursu, ruszyliśmy na następny. Tam już nowy uczeń- Albańczyk, w dodatku w związku z tematem dotyczącym medycyny przyszło mu czytać ulotkę leku-poverino…;)
Dzisiaj od rana proza życia, czyli sterta naczyń, popielniczki walające się po całym domu i śmieci wołające: „wynieście nas stąd”! Armia butelek po piwku i wieża Eiffla z papieru…
No cóż nie pozostało nic innego jak zagonić Hiszpana do roboty, bo nasz „Pipistrello” (chodzi o mojego drugiego współlokatora-muszę pisać szyfrem, bo dałam namiar na bloga i później wszyscy się dopytują co o nich napisałam;) śpi sobie do 14.00!
Dobrze że się zawinęli i pojechali do szkół w których pomagają. Trochę spokoju!
Przed chwilą wrócili i próbują ugotować coś z niczego;) Idę pogadać, bo mimo wszystko się za nimi stęskniłam…

wtorek, 13 grudnia 2011

Naród rozkminiaczy;)

Wczorajszy dzień był dość ponury-tak już się przyzwyczaiłam do włoskiego słońca, że jego brak powoduje u mnie natychmiastowy spadek nastroju…
Mało tego zaczęliśmy poniedziałkowy poranek od akcji pt.: Spotkanie „na szczycie” w naszej organizacji goszczącej –Vediogiovane. Dotyczyło ono spraw związanych z naszą pomocą w szkołach, gdzie odbywają się zajęcia pozalekcyjne dla dzieci. Niby wszystko ok, ale skończyło się na rozkmince „być albo nie być, oto jest pytanie”;) To taka nieformalna nazwa, gdzie dyskutuje się o tzw „dupie Maryni”, czyli siedzą sobie Włosi i przez kilka godzin rozprawiają o rzeczach, które można by było załatwić w piętnaście minut ;) Chyba mam deja vu, bo podobne klimaty były już w Anglii, kraju „rozkminiaczy” buahaha
Po powrocie ze spotkania na szczycie, „pomagaliśmy”( patrz „obijaliśmy się”) podczas obiadu o którym już kiedyś pisałam. Po pracowitym poranku, pojechałyśmy z Ivaną na kurs do Borgomanero. Tam już znane klimaty, czyli marokański, ukraiński i czasami trochę włoskiego;)
Wieczorem przyszła dziewczyna, która miała zrobić dredy naszemu Alberto. Okazała się być Polką z Kwidzyna. Mieszka już tutaj pięć lat, studiuje i ma chłopaka Włocha. Zaoferowała się, że mieszka niedaleko i może pouczyć mnie włoskiego, więc super!
Dzisiaj już od rana zaliczyłam wtorkowy bazarek w poszukiwaniu prezentów na święta… Za tydzień ruszam na trzy tygodnie do Polski!

niedziela, 11 grudnia 2011

Andiamo!

Właśnie minął tydzień od mojego przyjazdu do Włoch. Jestem bogatsza o kilka nowych doświadczeń…Nauka języka idzie pełną parą, zwiedziłam już Aronę, Mediolan i Novarę.
Sporo pozytywnych niespodzianek, ale i kilka rozczarowań…

Dzisiaj jak w każdą niedzielę wybrałam się z Ivaną do kościoła;) Później już zorganizowany wypad do Novary…Tak, tak to jest to miasto, do którego próbowałyśmy się dostać na stopa z marnym skutkiem;) Tym razem Ivana postanowiła cyt. język słowacki „poużywać” swojego włoskiego znajomego Grega i namówiła go żeby zabrał naszą trójkę (razem z Alberto) samochodem do wyżej wymienionej Novary. Trasa nie powaliła pięknymi krajobrazami, ale za to mieliśmy lekcję języka włoskiego w praktyce;)
Na miejscu zaparkowaliśmy w szemranej dzielnicy (i to jest to piękne miasto?) i ruszyliśmy do centrum. Tam już było zdecydowanie lepiej. Novara okazała się być ładnym miastem, tym bardziej że właśnie odbywał się tam…bożonarodzeniowy mercatino a jakże!
Co więcej, oczom naszym ukazało się lodowisko na które ochoczo z Gregiem (Alberto i Ivana niekoniecznie) ruszyliśmy. Zabawa była przednia…Największe zagrożenie stanowiły wszędobylskie „bambini”, które pędziły z zawrotną prędkością i notorycznie przewracały się(i innych przy okazji). Po łyżwach przyszedł czas na kawę, w końcu jesteśmy we Włoszech. Dzień bez kawy, dniem straconym! Ja zamówiłam gorącą czekoladę i była ona najlepsza z tych które do tej pory piłam w swoim 26-letnim życiu! Później już tylko kilka sklepów i powrót do Arony. Zdjęć nie wrzucam z powodu braku kabla od aparatu. Za tydzień przylecę do Polski, więc „va bene”.
To by  było na tyle…Czas pouczyć się włoskiego wszak czekają na mnie słówka typu : „cipolla”- cebula, „curva”- zakręt, „pipistrella” –nietoperz;)

sobota, 10 grudnia 2011

Fiesta!

Zmęczona wypadami do Novary i Mediolanu, położyłam się spać o godzinie 23.00…Było miło do czasu…Pomijam koncert w Meltin Pop i przejeżdżające pod oknem pociągi, o których już wspominałam…;)Miarka się przebrała gdy…około 4.00 nad ranem zwaliła się nam do domu grupka rozbawionych Włochów…To tylko Alberto i jego znajomi z baru postanowili sobie zrobić imprezkę (!!!).
Próbowałam zasnąć, ale było ciężko…Przeklęłam cały wolontariat i zakopałam się pod pościelą… Jakoś udało mi się odpłynąć…Rano oczom moim ukazał się obraz nędzy i rozpaczy (jakiś tajfun przeszedł przez naszą kuchnię?)…Kolejnym elementem nie pasującym do tej układanki był śpiący na salonowej kanapie…DJ(!!!).
No cóż, tym oto sposobem przyszło nam jeść sobotnie śniadanie z „czasoumilaczem” w postaci DJ pochrapującego na naszej kanapie…
Zobaczyć minę Alberto, któremu przyszło sprzątać po wczorajszej fieście- BEZCENNE;)

piątek, 9 grudnia 2011

Poverino-nieborak;)

Tutaj jeszcze taka mała wstawka rodzajowa dotycząca nauki włoskiego…Kurs językowy jak już wspominałam jest ciekawym doświadczeniem;) Tak sobie pomyślałam o naszym biednym belfrze, wszak i ja bywam na jego miejscu…
Kiedy po piętnastu minutach udało mu się przebrnąć przez egzotyczną mieszaninę imion i nazwisk z całego świata, gdy już udzielili odpowiedzi Abdullah, Sarandzia, „Ching chang chong”;) to jeszcze pojawiła się Nadia ze swoim sympatycznym nazwiskiem SZCZEBLEWSKA (mamma mia)! Kiedy już i to ogarnął, zaczęło się czytanie z akcentem chińskim, ukraińskim i jakim tam jeszcze!
Dla naszego włoskiego „maestro” zacytuję Jana Jakuba Rousseau :”Cierpliwość jest gorzka, ale jej owoce są słodkie”…Czy będą słodkie, to się okaże za jakiś czas.Póki co piosenka dla wszystkich którzy zapomnieli jaki to piękny język…

 

Autostop,autostop wsiadaj bracie dalej hop!


Jak w tytule…;) W związku z dniem 8.12-świętem państwowym we Włoszech nastał długi weekend (uff jak dobrze, bo jeszcze bym się przepracowała buahaha)…Postanowiłyśmy z Ivaną skorzystać z okazji i wybrać się do pobliskiego miasta- Novary  położonego 37 km od Arony.
Żeby nie było zbyt nudno, pojechałyśmy autostopem…”Pojechałyśmy” to może za dużo powiedziane, ale o tym za chwilę...;) Pomaszerowałyśmy na „wylotówkę” i zaczęłyśmy łapać (przecież nikt nas tu nie zna, pomyślałyśmy;)…Nie minęło kilka minut gdy pojawiła się pani-Ukrainka z kursu językowego. Ogólnie rzecz biorąc nie zwracanie na siebie uwagi nie jest naszą specjalnością. W końcu mieszkamy, jak stwierdziła Mara w „Big Brother House”. Człowiek czuje się z każdej strony obserwowany, a wszystko jest komentowane przez przesiadujących w „Meltin Pop” lokalsów…
Wracając do autostopa, w końcu udało nam się zatrzymać dziewczynę, która podwiozła nas…kawałek za miasto;) Nie zrażając się łapałyśmy dalej, ale zaczęłyśmy już powątpiewać w skuteczność tego środka transportu. Włosi jeżdżą szybko i niechętnie zabierają autostopowiczów-nawet jeśli są nimi dwie sympatyczne dziewczyny…Tak czy siak, w końcu udało nam się coś złapać, ale nastąpił problem natury „Non capisco” i zamiast dojechać do Novary wycieczka zakończyła się na wizycie w odległym o kilka kilometrów od Arony- centrum handlowym buahaha. No nic, dobrze że przynajmniej spróbowałyśmy i wiemy, że szału jeśli chodzi o wycieczki autostopem po Włoszech nie zrobimy…
Dzisiaj już bogatsze o doświadczenie dnia wczorajszego ruszyłyśmy rano na dworzec, by razem z tłumem snobistycznej włoskiej młodzieży wystrojonej w błyszczące kurteczki (kolekcja jesień-zima;) i ipady ruszyć na podbój MEDIOLANU.
Pociąg okazał się podobnym do polskiego „wlakiem” („wlak”-po słowacku pociąg).W dodatku był tak pełny, że przyszło nam całą drogę stać w przejściu…No ale cóż-chcesz być
modny-cierp;)
Na dworcu głównym odbywał się bożonarodzeniowy „mercato”. Zapach śmierdzących serków i inne przysmaków unosił się w całej hali…Mediolan przywitał nas smętną pogodą, ale nie zraziłyśmy się i postanowiłyśmy dostać się do centrum… pieszko a jakże!
Zaczęłyśmy błądzić po rozkopanym Mediolanie, natrafiając po drodze na bazarek w stylu „rasta”- lufki do palenia trawki i inne i przydatne rzeczy;) Minęłyśmy ekipy budowlane, które jak przystało na ekipy budowlane bardzo się nam przyglądały i pogwizdywały. Czy ktoś kiedyś spotkał budowlańców, którzy na widok młodej dziewczyny przynajmniej się nie zagapią? Chyba takie nie istnieją;)!
W końcu doszłyśmy do centrum i tu Mediolan okazał się być miastem z klimatem-piękna katedra DUOMO zrobiła na mnie największe wrażenie…Ponadto moda, moda i jeszcze raz moda! Skórzane buty i torby nie mają sobie równych!
Było to ciekawe doświadczenie, szczególnie że nie spodziewałam się zbyt wiele po tym mieście…Może udzielił mi się bożonarodzeniowy nastrój…
Tutaj powinny się pojawić fotki ,ale to wkrótce…Póki co zamieszczę zdjęcie „od czapy”, ale  świadczące o tym, że u mnie i moich współlokatorów wszystko „va bene” i jesteśmy tu wszyscy poważnymi i odpowiedzialnymi, dorosłymi ludźmi buahaha…


środa, 7 grudnia 2011

Wieża Babel

No i przyszedł czas na mały kryzysik...Trochę mnie dzisiaj Makaroniarze (i nie tylko) wkurzyli…
Zaczęło się podczas zakupów, na które wybrałam się z Ivaną. Chciałam kupić starter Vodafone. ”Uprzejma” pani nie była pewna, czy Polska należy do Unii Europejskiej(!!!).Dobrze, że nie kazała mi wyciągnąć wizy J
Ogólnie rzecz biorąc chyba przeceniałam Włochów uważając ich za bardzo otwartych i przyjaznych. Może na południu jest inaczej (zapamiętałam tych z dzieciństwa jako sympatycznych), ale tutaj ŻADNEJ TARYFY ULGOWEJ JEŚLI CHODZI O JĘZYK WŁOSKI. Chcesz z nami rozmawiać- tylko po włosku, angielski nie wchodzi w grę.

Po tym uroczym poranku przyszedł czas na „pracę” przy wydawaniu obiadów dla biednych ludzi w Meltin Pop. Wyglądało to mniej więcej tak: 7 wolontariuszy napada na jednego bidaka który tylko przyszedł zjeść obiad buahaha.
Moi ziomale oczywiście wiedzieli co robić bo ściemnianie w pracy opanowali do perfekcji;)
Ja natomiast stałam z boku jak kołek i na dodatek nic nie kumałam(!!!) Chyba już zapomniałam jakie to uczucie tzw.” brak języka w gębie”. Oczywiście ekipa, z którą mieszkam ochoczo mnie poprawia (cwaniaki są już tutaj od października, z czego jeden to Hiszpan-myślę, że dla niego dogadanie się po z Włochem, to tak jak dla mnie ze Słowaczką;).
Na szczęście jak przychodzi do angielskiego, nie są już tacy biegli-co ja z grzeczności staram się przemilczeć. Tak więc poczułam się lekko zbędna podczas całej tej zadymy. Mało tego
trochę to nie fair, że dołączyłam do nich dopiero teraz, a oczekiwania co do mojej „włoszczyzny” są dość wysokie…

Po tych przejściach ochoczo ruszyłam na mój kurs numer jeden (w Borgomanero). Tam już czekały na mnie panie od kuskusu z wózkami i tlenione blondyny z Ukrainy. Podsłuchałam, że cyt. „We Włoszech to już taka sama chujnia jak na Ukrainie” – co skwitowałam uśmieszkiem. Okazało się że słowo na ch funkcjonuje nie tylko w języku polskim. Później przyszedł ciąg dalszy rozkiminki…Na szczęście panie z Ukrainy jak już załapią nowe słowo po włosku, tak długo je powtarzają po ukraińsku, że człowiek się uczy podwójnie. Niedługo zrobię fakultet pt.” Tłumaczenie tekstów z języka polskiego na włoski z uwzględnieniem języków: słowackiego, ukraińskiego, jak również hiszpańskiego i serbskiego”. Jak w tytule istna „Wieża Babel”…

Co więcej po powrocie do domu( zaliczyłam już jazdę żółtym, firmowym samochodem„Vediogiovane” w roli kierowcy) czekał mnie…kurs języka włoskiego numer 2.
Odbywa się w budynku znajdującym się jakieś 5 minut od naszego „domu”. Nie muszę uczęszczać tu i tu, ale pomyślałam że na chwilę obecną muszę korzystać ile wlezie…
Na miejscu po raz drugi przyszło mi napisać test, z którego znów niewiele zrozumiałam, ale przynajmniej się trochę pośmiałam…Ów test odbył się w pokoiku dla początkujących
(powiedzmy, że z hiszpańskiego „Los debilos” buahaha). A tam dopiero była rozkminka,bo nie tryle chodziło o to że ludzie nie wiedzieli jak uzupełnić test, ale w ogólnie nie rozumieli poleceń(!!!).To było prawdziwe „Non capiare”. Ale nie ma się co dziwić skoro towarzystwo stanowiło mieszaninę : afrykańsko-arabsko-chińsko-ukraińską-a jakże! Ludzie byli na etapie alfabetu- słowniki włosko-chińskie poszły w ruch. Jak zobaczyłam te „krzaczki” pomyślałam sobie, że cyt.„daleka droga przyjacielu, daleka droga…”. Słowo, które dobrze odzwierciedla ten stan to „miseria”, czyli biedaJ Nauczyciele dwoją się i troją, wychodząc z siebie żebyśmy zrozumieli o co chodzi (wyobraźcie sobie gestykulującego Włocha razy dziesięć
tzw „MALOWANIE SŁOWEM” buahaha)…
Basta! Idę na dół (do Meltin Pop) na jakieś laboratorio-cokolwiek to będzie;)!Ciao!

wtorek, 6 grudnia 2011

Jedzie pociąg z daleka...

Miałam się zabrac za gotowanie, ale powstrzymała mnie przed tym siesta… Wygląda na to, że między 13.00-16.00 nic nie kupię! Byłam już dzisiaj na ryneczku gdzie łamaną „włoszczyzną;” poprosiłam o trochę owoców i warzyw. Bazarek jak każdy inny-trochę chińszczyzny i szczerzących się egzotycznych panów zachęcających do zakupu cudów typu MADE IN CHINA. Na szczęście było też trochę stoisk z fajnymi włoskimi butami, wyrobami typu hand made itp. Jak wszędzie-porządne rzeczy przeplatają się z tanioszką…

Czas napisac co nieco na temat mieszkania, w którym spędzę kolejne 10 miesięcy…
Ogólnie jest fajne, odnowione i przestronne. Oczywiście są również pewne niedociągnięcia typu:
-ogrzewanie włączane w stylu włoskim, więc albo na full, albo w ogóle;)
-hałas, hałas i jeszcze raz hałas, wymienię tu główne atrakcje takie jak:
przejeżdżające pod oknem pociągi, poranne wywożenie śmieci (butelki górą!),
no i weekendowe koncerty (perkusja itp. do oporu).No cóż…Nie pozostaje nic innego, jak się do tego przyzwyczaic…
-Alberto i Martin popalający fajeczki w swoim pokoju(pomimo ZAKAZU).
Ogólnie chłopaki mają swoją łazienkę(dzięki Ci Panie), a sprzątanie nie należy do ich ulubionych czynności…Na szczęście coś tam gotują, więc nie jest z nimi tak źle…Oczywiście kuchnia później wygląda jak po przemarszu wojska, ale liczą się dobre chęci;)

Alleluja,Amen i Non capisco niente!

Sobotnia integracja zakończyła się popijaniem żubrówki i zagryzaniem jej krówkami..;)
W niedzielę wybrałam się z Ivaną do…kościoła(tak, tak Piotrusiu-do kościoła).
Całkiem ciekawe doświadczenie, szczególnie że jedynymi znajomymi słowami były ALLELUJA i AMEN. No i Jezus czytane jako „Dżezu” również zrobił wrażanie…
Chyba będę chodziła co niedzielę, bo to całkiem dobry sposób nauki języka…
Później byłyśmy na małym spacerku.
Arona to całkiem sympatyczne miasteczko położone nad jeziorem Maggiore (z widokiem na Alpy).Powiedziałabym ,że całkiem romantyczne…
Tak więc  niedziela upłynęła nam nienerwowo, szczególnie że zakończyłyśmy ją popijając mojito w „Meltin Pop”.
Oczywiście wszystkie sprawy zostały odłożone na DOMANI;)
No i nadeszło owo DOMANI… Uświadomiona przez Ivanę, żeby nie nastawiac się na pojawianie się Mary o umówionej godzinie, postanowiłam spac ile wlezie…Wyszło mi to na dobre;)
Odwiedziłam biuro organizacji goszczącej i pogadałam trochę z Marą na temat mojej ewentualnej pracy dla Vediogiovane. Później jeszcze tylko akcja pt. ”wyrabianie numeru fiskalnego” razem z Martinem, gdzie mieliśmy mały przedsmak włoskiej biurokracji.
Martin skomentował to tylko „to jeszcze nic w porównaniu z Serbią;)”.Mogę sobie wyonrazic…
Później załapaliśmy się (darmozjady hihihi) na darmowy lunch organizowany przez Meltin Pop dla ubogich ludzi. Tu dowiedziałam się iż słynne „gnocci” czyta się jak „nioki”, nie „gnoczi”. No cóż…Człowiek uczy się całe życie(a i tak umiera będąc głupim)-to taka pozytywna wstawka;)
Później już tylko kurs języka włoskiego z Ivaną…Tak więc…odpaliłyśmy firmową furę i lekko obijając tego z tyłu (zderzaki jak sama nazwa wskazuje są po to, żeby się zderzac)ruszyłyśmy do Borgomanero. Swoją drogą kto mu(stronzo!)kazał tak zaparkowac samochód!
Da się zauważyc pewiem włoski styl jazdy, coś jakby „jadę, nie patrzę, ale jadę”;)
Tak czy siak dotarłyśmy na czas…Trafiłam na kurs podstawowy, gdzie miałam wypałnic test. Ponieważ nie ogarnęłam tematu, napisłam tylko „NON CAPISCO NIENTE” i narysowałam uśmieszek dla nauczycielki…
Grupa okazała się ciekawym zlepkiem pań z Maroka (m.in. Nadii-pierwszy raz w życiu spotkałam kogoś o tym imieniu) oraz z Ukrainy. Byłam otoczona przez gospodynie domowe w chustach  na głowach z jednej, i panie sprzątaczki o złotych zębach z drugiej strony;)
Pół lekcji minęło na rozkmince „co to jest kuskusi jak się go gotuje”, a druga na zastanawianiu się o co chodzi…Dobrze, że miałam przy sobie panią z Ukrainy, która ochoczo przekładała z włoskiego na ukraiński;)
Ta grupa może okazac się „spidi gonzalezami”, ale na chwilę obecną jest ok. Mogę posłuchac i trochę się pośmiac…To nic,że większośc kobitek mieszka we Włoszech zapewne od kilku lat,a ja zaledwie od kilku dni…;)

Prison break;)

Czas przedstawić moich „flatmejtów”…;)

Jako pierwsza wystąpi Słowaczka-Ivana. Ma 26 lat i mieszka w Bratysławie. Skończyła Szkołę Teatralną na kierunku lalkarstwo. Przez pół roku była nawet na Erasmusie we Wrocławiu. Bardzo wesoła i wszechstronna dziewczyna. Jest we Włoszech dwa miesiące i podobno przytyła 6 kilogramów( może dlatego,że potrafi zjeść pół słoika Nutelli na raz…;)

Drugim „flatmejtem” jest Hiszpan Alberto. Przywitał mnie w swojej sympatycznej koszulce z napisem: ”Fucking around with those bitches”;)  Pochodzi z małej miejscowości blisko Madrytu. Ma 22 lata, śpiewa hip hop i tańczy break dance. Jego idolem jest Bob Marley, w związku z czym nie pogardzi małym skrętem;) Jego ulubione słowa to oczywiście „fiesta” i „siesta”;)

Trzeci „flatmejt” pochodzi z Macedonii (właściwie to uważa się za pół-Serba, pół-Macedończyka). Jak sam stwierdził: „Wybiorę kraj który pierwszy wejdzie do Unii Europejskiej”. Ma na imię Martin i studiuje architekturę. Ma 27 lat, gra na gitarze, słucha dobrej muzyki i zdarza mu się spać do drugiej w południe.

Marco i Alicia pracują w barze „Meltin pop”, który jest jednym z projektów naszej organizacji (Vedogiovane). Ogólnie rzecz biorąc projektów jest wiele, z których część jest mniej lub bardziej sensowna. Jeśli chodzi o „Meltin pop”, to moją główną aktywnością na chwilę obecną jest podjadanie w nim przekąsek i popijanie mojito;)

To tyle na dzisiaj…Więcej oczywiście…DOMANI buahaha!




poniedziałek, 5 grudnia 2011

Ciao tutti!

Ach życie!
Jeszcze tydzień temu byłam lekko sfrustrowaną panią profesor,która może i chciałaby coś zmienić,ale też nie do końca wiedziała co i jak...Ale to już było...
Jeden telefon (25.11.2011) sporo zmienił w moim życiu...No i "here I am"-zdecydowałam się na wolontariat EVS we włoskiej Aronie.Tydzień wystarczył,żeby "zakończyć"sprawy zawodowe (tu pozdrowienia dla Gosi,która dzielnie walczy teraz z grupą o wdzięcznej ksywie "rżące konie";)...
Tak więc dokładnie tydzień po pamiętnym telefonie miałam już w rączętach bilet Poznań-Mediolan Malpensa.
I tutaj kolejne podziękowania dla Martyny z organizacji Bona Fides,dzięki której jestem tu,gdzie jestem i robię to,co robię...Pomimo szaleństwa całego tego projektu Nadia-TURBODYMOMEN dała radę dotrzeć na miejsce o czasie...
I tym oto sposobem 3.12.2011 lekko zmachana ("smelly cat") przybyłam do Włoch...Oczywiście po raz kolejny obiecałam sobie:"nigdy więcej pakowania,przepakowywania,walizek itp.itd."...Nie obeszło się bez małej wtopy pt."czy przy przesiadaniu się z samolotu do samolotu należy zabrać swój bagaż i znów go odprawić?".Pan z Lufthansy szybko mnie uświadomił iż nie;)
Na lotnisku miała czekać na mnie Mara z włoskiej organizacji..."Miała" jest tutaj właściwym  słowem...Wypatrywałam jej przez około pół godziny i nic!
Kiedy już miałam iść do informacji i ogłosić "I'M WAITING FOR MARA GIROMINI!" pojawiła się Mara z miną "Ale o co chodzi?;)".
Na miejscu już czekali na mnie współlokatorzy..."Welcome to the jungle"-Ivana tak oto przedstawiła tą ekipę.Coś w tym jest... buahaha!O nich później...Kolejną rzeczą której się dowiedziałam było bardzo popularne wśród Włochów słowo "domani",które znaczy tyle co "jutro'.No i rzeczywiście życie płynie tu jakoś tak nienerwowo...Tak więc ciąg dalszy "domani" buahaha!